Reklama

Truman Capote. Z zimną krwią

W południe, w poniedziałek, Dewey zorganizował w biurze szeryfa konferencję prasową. - Będę mówił o faktach, nie o teoriach - poinformował zebranych dziennikarzy. - Otóż najważniejszym faktem, rzeczą, o której trzeba pamiętać, jest to, że mamy do czynienia nie z jednym morderstwem, ale z czterema.

I nie wiemy, która z czterech zamordowanych osób była głównym celem. Zasadniczą ofiarą. Mogła to być Nancy albo Kenyon czy też jedno z rodziców. Niektórzy powiadają: "Cóż, to musiał być pan Clutter". Bo miał poderżnięte gardło. Nad nim najbardziej się pastwiono. Ale to jest teoria, nie fakt. Mogłaby nam dopomóc, gdy- byśmy wiedzieli, w jakiej kolejności umierali członkowie rodziny, ale coroner nie potrafi nam tego powiedzieć. Wie tylko, że morderstw dokonano gdzieś między jedenastą wieczorem w sobotę a drugą nad ranem w niedzielę.  

Reklama

Następnie, odpowiadając na pytania, oświadczył, że żadna z kobiet nie była "napastowana seksualnie", że o ile obecnie wiadomo, nie skradziono z domu niczego, natomiast, owszem, uważa za "dziwny zbieg okoliczności", że pan Clutter wyrobił sobie polisę ubezpieczeniową na życie, wartości czterdziestu tysięcy dolarów z podwójnym odszkodowaniem, na osiem godzin przed śmiercią. Jednakże Dewey był "dosyć pewny", że nie zachodzi żaden związek między tym posunięciem a zbrodnią, bo i jak mógłby istnieć, skoro jedynymi osobami odnoszącymi korzyść finansową było dwoje pozostałych przy życiu dzieci pana Cluttera, jego najstarsze córki, pani Jarchow i panna Beverly Clutter? 

Powiedział też reporterom, że owszem, ma swoje zdanie na temat tego, czy morderstwa były dziełem jednego człowieka, czy dwóch, ale woli go nie ujawniać. W istocie rzeczy, w owym momencie Dewey nie był co do tego zdecydowany. W dalszym ciągu miał dwie teorie - czy też, by użyć jego słowa, "koncepcje" - i przy rekonstruowaniu zbrodni brał pod uwagę zarówno "koncepcję pojedynczego zabójcy". W ramach pierwszej morderca mógł być przyjacielem rodziny, a w każdym razie człowiekiem posiadającym więcej niż powierzchowną znajomość domu i jego mieszkańców - kimś, kto wiedział, że drzwi rzadko zamykano na klucz, że pan Clutter sypiał sam w swoim pokoju na parterze, że pani Clutter i dzieci zajmowały osobne sypialnie na piętrze. 

Człowiek ten, jak wyobrażał sobie Dewey, podszedł do domu pieszo, prawdopodobnie około północy. W oknach nie było świateł, Clutterowie spali, jeśli idzie o Teddy'ego, podwórzowego psa - to cóż; Teddy był znany z tego, że bał się strzelby. Zapewne skulił się na widok broni intruza, zaskomlał i odpełznął. Po wejściu do domu morderca najpierw zajął się instalacją telefoniczną - aparatem w kancelarii pana Cluttera i drugim, w kuchni - po czym, przeciąwszy kable, udał się do sypialni pana Cluttera i zbudził go. 

Pan Clutter, zdany na łaskę uzbrojonego intruza, zmuszony był usłuchać rozkazów - musiał pójść z nim na piętro, gdzie obudzili resztę rodziny. Następnie pan Clutter, posługując się sznurem i taśmą klejową, dostarczonymi mu przez zabójcę, związał i zakneblował swoją żonę, skrępował córkę (która z niewyjaśnionych przyczyn nie była zakneblowana) i przywiązał je do łóżek. Z kolei zaprowadzono ojca i syna do sutereny, gdzie pan Clutter został zmuszony do zakneblowania Kenyona i przywiązania go do kanapy. Następnie pana Cluttera zabrano do kotłowni, uderzono w głowę, zakneblowano i skrępowano. Wtedy morderca, mając swobodę ruchów, pozabijał ich jedno po drugim, za każdym razem starannie zabierając wystrzeloną łuskę. Kiedy zaś skończył, pogasił wszystkie światła i wyszedł. Tak mogło się zdarzyć: t o b y ł o możliwe. Ale Dewey miał wątpliwości. "Gdyby Herb uważał, że jego rodzina jest w niebezpieczeństwie, śmiertelnym niebezpieczeństwie, walczyłby jak tygrys. A Herb nie był ułomkiem - silny gość w szczytowej formie. 

Kenyon też - chłopak wysoki jak jego tata, nawet wyższy, szeroki w ramionach. Trudno pojąć, jakim sposobem je- den człowiek, uzbrojony czy nie, mógł dać radę im obu." Co więcej były powody do przypuszczenia, że wszyscy czworo zostali związani przez tę samą osobę; we wszystkich czterech przypadkach zastosowano ten sam rodzaj węzła. Dewey - podobnie jak większość jego kolegów - był zwolennikiem drugiej hipotezy, która w wielu zasadniczych elementach pokrywała się z pierwszą - z tą ważną różnicą, że zabójca nie był sam, lecz miał wspólnika, który mu pomógł sterroryzować członków rodziny, zakneblować  i  związać  ich  wszystkich.  Jednakże  i  to,  jako  teoria,  miało  swoje  słabe  punkty.  

Na przykład Deweyowi trudno było zrozumieć, "jak dwóch osobników mogło dojść do tego samego natężenia furii, niezbędnej do popełnienia takiej zbrodni". A dalej wyjaśniał: "Założywszy, że morderca był kimś znanym rodzinie, członkiem tej społeczności - założywszy, że był to zwykły człowiek, zwykły poza tym, że miał jakąś manię, jakąś obłędną urazę do Clutterów czy do któregoś z nich - to gdzie znalazł sobie wspólnika, człowieka na tyle szalonego, żeby mu pomóc? To się nie trzyma kupy. Nie ma w tym żadnej logiki. Tylko że, właściwie mówiąc, w niczym jej nie ma". 

Przekład Bronisław Zieliński

Encyklopedia Internautica
Reklama
Reklama
Reklama