Reklama

Izaak Babel. Pocałunek (fragment)

Przeszedłszy bez odpoczynku sto kilometrów, połączyliśmy się z czternastą dywizją kawalerii i stawiając opór zaczęliśmy się cofać. Spaliśmy w siodłach. Na biwakach, zwaleni snem, padaliśmy na ziemię, a konie naciągając cugle włóczyły nas śpiących po skoszonym polu.

Zaczynała się jesień i niedosłyszalnie mżące galicyjskie deszcze. Zbici w milczącą, najeżoną kupę kluczyliśmy i zataczaliśmy koła, dawaliśmy nura w zastawiony przez Polaków  kocioł i wychodziliśmy z niego. Opuściła nas świadomość czasu. Rozkładając się na nocleg w tołszczeńskiej cerkwi nie pomyślałem nawet, że jesteśmy w odległości dziewięciu wiorst od Budziatycz. 

Reklama

Przypomniał mi o tym Surowcew, popatrzyliśmy na siebie. - Sęk w tym, że konie ustały - rzekł wesoło - gdyby nie to, moglibyśmy pojechać... -  Nie można - odpowiedziałem zauważą w nocy... I pojechaliśmy. Do naszych siodeł przytroczone były prezenty: głowa cukru, rotunda na rudym futrze i żywe dwutygodniowe koźlę. Droga szła przez chwiejący się, przemokły las, stalowa gwiazda błądziła w koronach dębów. W niespełna godzinę dojechaliśmy do miasteczka, wypalonego w środku, zawalonego białymi od mącznego pyłu ciężarówkami, armatnią uprzężą i połamanymi dyszlami. Nie schodząc z konia zastukałem do znajomego okna - przez pokój przepłynął biały obłok. 

Wciąż w tym samym batystowym kaftaniku ze zwisającymi koronkami Tomilina wybiegła na ganek. Gorącą dłonią wzięła mnie za rękę i wprowadziła do domu. W dużym pokoju na połamanych drzewkach cytrynowych suszyła się męska bielizna, jacyś obcy ludzie spali na łóżkach polowych, ustawionych jedno obok drugiego jak w szpitalu. Wysuwając brudne stopy, z wykrzywionymi ustami ochryple krzyczeli przez sen i oddychali chciwie i głośno. Dom zajęty został przez naszą komisję zdobyczy wojennych, a Tomilinowie spędzeni do jednego pokoju. -  Kiedy nas stąd wywieziecie? - ściskając mi rękę zapytała Elżbieta Aleksiejewna. Starzec, zbudziwszy się, potrząsnął głową. 

Mały Misza, tuląc do siebie koźlę, zanosił się szczęśliwym, bezgłośnym śmiechem. Nad nim, odąwszy się, stał Surowcew i wytrząsał z kieszeni kozackich szarawarów ostrogi, poprzebijane monety, gwizdek na żółtym skręconym sznurze. W tym domu, zajętym przez komisję zdobyczy wojennych, nie było się gdzie skryć, przeszliśmy więc z Tomiliną do drewnianej przybudówki, gdzie na zimę składano kartofle i ramki z uli. Tam w komórce zdałem sobie sprawę, jak nieodwracalną, zgubną drogą była droga pocałunku, który się zaczął pod zamkiem książąt Gąsiorowskich... Niezadługo przed świtem zapukał do nas Surowcew.  

-  Kiedy nas wywieziecie? - patrząc w bok rzekła Elżbieta Aleksiejewna. Przemilczałem i poszedłem ku domowi, aby się pożegnać ze starym. -  W tym sęk, że czasu brak - zaszedł mi drogę Surowcew - siadajcie, jedźmy... Wypchnął mnie na ulicę i podprowadził konia. Tomilina podała mi ostygłą dłoń. Jak zawsze trzymała głowę prosto. Konie, wypocząwszy przez noc, popędziły kłusa. W czarnym gąszczu dębów wznosiło się ogniste słońce. Triumf poranku wypełniał całą moją  istotę. 

Przekład Seweryn Pollak  

Encyklopedia Internautica
Reklama
Reklama
Reklama