Reklama

James Joyce. Portret artysty z czasów młodości

6 kwietnia. Z pewnością zachowała w pamięci miniony czas. Lynch powiada, że żadna kobieta nie zapomina o przeszłości. W takim razie przypomina sobie także swoje dzieciństwo - również moje, jeśli byłem raz chociaż dzieckiem.

Przeszłość ginie w teraźniejszości, a teraźniejszość istnieje po to tylko, by rodzić przyszłość. Posągi kobiece, o ile Lunch ma rację, winny być zawsze szczelnie zasłonięte i jedną ręką trzymać się żałośliwie za pośladek. 

Reklama

6 kwietnia, później. Michael Robartes wspomina zapomniane piękno i otaczając je ramionami zamyka w ich uścisku cud dawno już przepadły ze świata. Nie o to chodzi. Wcale nie. Ja pragnę zamknąć w uścisku ramion cud, którego nie ma jeszcze na świecie.  

10   kwietnia. Nieprzeniknioną nocą, śród ciszy miasta, zapadłego po sennych widzeniach w sen bez widziadeł jak znużony kochanek, nieczuły na żadne pieszczoty, słychać głuchy tętent kopyt na szosie. Wyraźniej je słychać, gdy biją już w pobliżu mostu; a za chwilę, gdy mijają mroczne okna; przeszywa ciszę jak pocisk, ich grzmot. Teraz już z oddali słychać kopyta, lśniące jak drogie kamienie pośród nieprzeniknionej nocy, przez senne pola pędzące, ku jakiej mecie? - do kogo? - z jaką wieścią?

11  kwietnia. Przeczytałem wczorajsze zapiski. Nieokreślone uczucia odziane w nieokreślone słowa. Podobałoby się jej? Myślę, że tak. W takim razie powinnoby się podobać mnie także. 

13  kwietnia. Ten kominek przez długi czas chodził mi po głowie. Poszukałem w słowniku i doszedłem, ze jest to językowo dobra, stara, czysta forma. Diabli nadali tego asystenta z jego lejkiem! Po cóż on do nas przyjechał? Uczyć nas swojego języka, czy od nas się go uczyć? Czy tak, czy owak, niech go diabli wezmą! 

14  kwietnia. John Alphonsus Mulrennan wrócił niedawno z zachodniej Irlandii. Drukujecie go, europejskie i azjatyckie gazety? Opowiada, że znalazł tam w górskiej chacie jakiegoś starca. Starzec miał czerwone oczy i fajeczkę. Starzec mówił po  irlandzku.  Mulrennan mówił po irlandzku. Więc starzec i Mulrennan rozgadali się po angielsku. Mulrennan jął opowiadać mu o wszechświecie i gwiazdach. Starzec siedział sobie, słuchał, kurzył, spluwał. Potem powiada: - He, strasznie chyba dziwne stworzenia żyją na samym końcu świata. Lękam się go. Lękam się jego kaprawych. Zrogowaciałych oczu. Z nim będę zmuszony do walki przez całą noc dzisiejszą, aż do świtania, do walki na zabój, do łapania go za żylastą grdykę, aż... Aż co? Aż mi ulegnie? Nie. Nie żywię złych myśli. 

15   kwietnia. Spotkałem się z nią dziś zupełnie nieoczekiwanie na Grafton Street. Zbliżył nas do siebie tłum. Stanęliśmy oboje. Zapytała, dlaczego nie pokazuję się wcale, powiada, że różności o mnie słyszała. Chce w ten sposób zyskać na czasie. Zapytuje, czy piszę poezje. O kim? pytam. Jeszcze ją to bardziej zmieszało, a mnie żal się zrobiło i głupio na duszy. Przekręciłem więc natychmiast wentyl i puściłem w ruch spirytualistyczno-heroiczny aparat chłodniczy, wynaleziony i we wszystkich państwach opatentowany przez niejakiego Dante Alighieri. Począłem szybko mówić o sobie i o swoich planach. Wśród tego wykonałem nagle nieszczęsny gest rewolucyjnego pokroju. Wyglądałem zapewne jak chłopiec, wyrzucający w górę garść grochu. Ludzie poczęli zwracać na nas uwagę. Pożegnała się po krótkiej chwili i odchodząc wyraziła nadzieję, że dokonam tego, co powiedziałem. Przecież to bardzo ładnie z jej strony,  nieprawdaż? Tak, lubiłem ją dziś. Trochę czy bardzo? Nie wiem. Lubiłem ją i mam wrażenie, że to jakieś nowe uczucie. W takim razie wszystko inne, wszystko, o czym myślałem, że myślę, i wszystko, co czułem, że czuję, wszystko przed tą chwilą, naprawd... Ach, rzuć to, kochanku! Prześpij się,  zapomnisz! 

16  kwietnia. W świat! W świat! Czarują ramiona i odgłosy: białe ramiona gościńców obietnicą mocnego uścisku, a czarne ramiona wielkich okrętów, za którymi stoi księżyc, opowieścią o odległych ludach. Wyciągnięte ramiona powiadają: samotne jesteśmy - pójdź. A odgłosy powiadają przy tym: Jesteśmy krewniakami. Wypełniają gęsto przestwór i wzywają mnie, swego krewniaka, do gotowania się w drogę, i biją skrzydłami swej straszliwie junackiej,  młodości. 26 kwietnia. Matka układa moją garderobę, niedawno kupioną z drugiej ręki. Powiada, że modli się teraz, bym poznał w samodzielnym życiu i z dala od domu i przyjaciół, czym jest serce i co czuje. Amen. Niechaj tak się stanie. Witaj, życie! Po raz milionowy ruszam na spotkanie prawdziwego doświadczenia, by w kuźni duszy swej wykuć nie urodzone jeszcze po- czucie swej rasy. Przekład Zygmunt Allan

Encyklopedia Internautica
Reklama
Reklama
Reklama