Wlepił oczy w piec. Drżeniem przejął go jeszcze jeden pomysł. Można by... można by wsadzić ją... można by wsadzić ją do pieca. Spalić! To najmądrzejsze wyjście. Podszedł do pieca i otworzył drzwiczki.
Ogromne palenisko jaśniało czerwone, rozedrgane, wściekle dyszące żarem. Otworzył kufer. Leżała tak, jak ją wpakował; z głową wepchniętą w róg, z kolanami zgiętymi, z nogami zarzuconymi na brzuch. Znów trzeba jej dotykać. Wyciągnął ją za ramiona i wziął w objęcia. Podszedł do drzwiczek pieca. Zawahał się. Czy lepiej wsadzić ją nogami naprzód, czy głową? Ponieważ był zmęczony i pełen trwogi i ponieważ bliżej drzwiczek były jej stopy, wepchnął do pieca najpierw nogi. Żar buchnął mu na dłonie. Zdołał wsunąć ją tylko do ramion. Zajrzał w piec: ubranie jej płonęło i tak dymiło, że prawie nic nie widział. Od ryku przeciągu zaczęło szumieć mu w uszach. Ramiona, chociaż je pchał, jeszcze nie przechodziły przez drzwiczki. Spróbował powtórnie, ale głowa nadal pozostawała na zewnątrz.
No... Psiakrew! Och! rąbnąć w coś pięścią. Co teraz robić? Cofnął się i spojrzał. [...] Wyjął z kieszeni nóż, otworzył i podszedł do pieca bliżej. Popatrzył na białą szyję Mary. Czy zdoła to zrobić? Musi. Będzie krew? O, Boże Panie! Powiódł wokoło wzrokiem znękanym, błagalnym. Zobaczył w kącie stertę ułożonych równo gazet. Wziął gruby plik i podsunął jej pod głowę. Ostrzem noża dotknął tej białej szyi, tylko dotknął, jak gdyby nie musiał przyciskać, jak gdyby spodziewał się, że ostrze przetnie tę skórę samo. Popatrzył wyczekująco: w połyskliwym metalu odbijała się drżąca furia ognia. No, trzeba to zrobić. Delikatnie przy- cisnął ostrze i trafił na kość. Zaciskając zęby ciął już mocniej. Jak dotąd, krew była tylko na nożu. Ale kość się nie dawała. Strugi potu spływały mu po plecach. Raptem krew zaczęła broczyć, tworzyć coraz większe różowe kręgi na gazetach, rozsączać się już szybko.
Walnął nożem w kość. Głowa obwisła, czarne kędziory nurzały się we krwi. Uderzył mocniej, ale głowa nie odpadła. Zatrzymał się, rozhisteryzowany. Pragnąc uciec z sutereny jak najdalej, od widoku tego zbroczonego krwią gardła. Ale nie mógł. Nie. Trzeba ją spalić. Każdym nerwem czując podniecenie, wodził szklistymi oczami wokoło. Zobaczył niedużą siekierę. Właśnie! To się nada. Położył grubą warstwę czystych gazet, żeby krew nie kapała na podłogę. Wziął siekierę. Lewą ręką podtrzymał głowę, odchylił i po chwili bezruchu, w którym trwał, jak gdyby się modlił, wbił z całej siły ostrze siekiery w kość szyi. Głowa się potoczyła.
Przekład Zofia Kierszys