Filozofia Panglossa
Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że nie ma skutku bez przyczyny i że na tym najlepszym z możliwych światów zamek jego wysokości pana barona jest najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepsza z możliwych kasztelanek.
Dowiedzione jest - powiadał - że nic nie może być inaczej; ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu. Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do okularów; dlatego mamy okulary. Nogi są wyraźnie stworzone po to, aby były obute; dlatego mamy obuwie. Kamienie są na to, aby je ciosano i budowano z nich zamki; dlatego jego dostojność pan baron ma bardzo piękny zamek: największy baron w okolicy musi mieć najlepsze mieszkanie. Świnie są na to, aby je zjadać; dlatego mamy wieprzowinę przez cały rok. Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili, że wszystko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, że wszystko jest najlepsze.
VI. Jak uczyniono piękne autodafe, aby zapobiec trzęsieniom ziemi, i jak Kandydowi wychłostano zadek
Po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło trzy czwarte Lizbony, mędrcy owej krainy nie znaleźli skuteczniejszego środka przeciw całkowitej ruinie, jak dać ludowi piękne autodafe. Uniwersytet w Koimbrze orzekł, iż widowisko kilku osób spalonych uroczyście na wolnym ogniu jest niezawodnym sekretem przeciwko trzęsieniom ziemi.
W myśl tego zapatrywania pochwycono jakiegoś Biskajczyka, któremu dowiedziono, iż zaślubił swą kumę, oraz dwóch Portugalczyków, którzy jedząc kuraka oddzielili tłustość; również związano po obiedzie doktora Panglossa i jego ucznia Kandyda, jednego za to, że mówił, drugiego, że przysłuchiwał się z potakującą miną. Zaprowadzono obu, każdego oddzielnie, do nader cienistych mieszkań, w których nigdy nie ma przyczyny uskarżać się na zbytek słońca. W tydzień później ustrojono obu w sanbenito (1) i ozdobiono im głowy mitrami z papieru: mitra i sanbenito Kandyda pomalowane były w płomienie odwrócone, diabły zaś były bez ogonów i pazurów; natomiast diabły Panglossa posiadały pazury i ogony, a płomienie strzelały ku górze. Tak odziani szli w procesji i wysłuchali wzruszającego kazania, któremu towarzyszyły uczone śpiewy. Kandyda oćwiczono rytmicznie, w takt melodii. Biskajczyka i dwóch nieboraków, którzy nie chcieli jeść smalcu, spalono, Panglossa zaś powieszono, mimo że to nie było w zwyczaju. Tegoż samego dnia ziemia zatrzęsła się na nowo z przerażającym łoskotem.
Kandyd przerażony, oszołomiony, odurzony, cały zakrwawiony i drżący powiadał sam do siebie: Jeżeli to jest najlepszy z możliwych światów, jakież są inne? Mniejsza jeszcze, gdyby mnie tylko oćwiczono, toż samo zdarzyło mi się u Bułgarów; ale o drogi Panglossie! największy z filozofów, trzebaż, bym patrzał, jak dyndasz, nie wiadomo za co!
W Konstantynopolu
[...]
Byłoby zupełnie naturalne wyobrażać sobie, że po tylu nieszczęściach Kandyd zaślubiwszy ukochaną, żyjąc z filozofem Panglossem, filozofem Marcinem, roztropnym Kakambą i dobrą staruszką, przywiózłszy zresztą tyle diamentów z ojczyzny dawnych Inkasów, będzie wiódł żywot najprzyjemniejszy pod słońcem: ale Żydki tak się koło niego zakrzątnęły, że niebawem nie zostało mu nic prócz owego folwarczku. Żona, z każdym dniem brzydsza, stała się swarliwa i nieznośna: stara zniedołężniała mocno i była zazwyczaj w jeszcze kwaśniejszym humorze. Kakambo, który pracował w ogrodzie i chodził sprzedawać jarzyny do Konstantynopola, był przeciążony pracą i złorzeczył swemu losowi. Pangloss rozpaczał, że nie błyszczy w którym z niemieckich uniwersytetów. Co do Marcina, był on niezłomnie przekonany, że człowiekowi jest jednako źle wszędzie, i znosił swój los z rezygnacją. Kandyd, Marcin i Pangloss dysputowali niekiedy o kwestiach metafizycznych i moralnych. Często widać było pod ich oknami przepływające okręty, pełne baszów, efendich, kadich, których wyprawiano na wygnanie na Lemnos, do Mityleny, do Erzerum; widzieli innych kadich, baszów, efendich, którzy zajmowali miejsce wygnanych, aby niebawem doznać takiegoż losu: widzie- li ucięte głowy, wypchane słomą, które niesiono, aby je przedstawić Wysokiej Porcie. Te widowiska dodawały ognia filozoficznym dysputom; kiedy zaś nie spierali się, panowała tak straszliwa nuda, że jednego dnia stara odważyła się wykrzyknąć:
- Chciałabym wiedzieć, co jest gorsze, czy być zgwałconą sto razy przez murzyńskich piratów, mieć wyrżnięty pośladek, przejść przez pałki Bułgarów, wziąć plagi i zadyndać na szubienicy podczas autodafe, znaleźć się na stole sekcyjnym, wiosłować na galerach, słowem, doświadczyć wszystkich nieszczęść, przez któreśmy przeszli, czy też tkwić tutaj tak bezczyn- nie?
- To wielkie pytanie - rzekł Kandyd.
Odezwanie to dało powód do nowych dociekań; Marcin zwłaszcza dochodził do wniosku, że człowiek zrodzony jest, aby żyć w konwulsjach niepokoju lub też w letargu nudy. Kandyd nie godził się z tym, ale nic nie twierdził stanowczo. Pangloss przyznawał, że życie jego było jedną straszliwą męką, ale ponieważ raz orzekł, że wszystko jest doskonałe, utrzymywał to ciągle i nie chciał słyszeć o niczym.
Jedna rzecz zwłaszcza utwierdziła Marcina w jego szkaradnych zasadach, zdwoiła wahania Kandyda i wprawiła Panglossa w zakłopotanie. Jednego dnia zjawili się we wrotach Pakita i brat Żyrofla, oboje w ostatecznej nędzy. Przejedli szybko swoje trzy tysiące piastrów, rozstali się, zeszli znowu, pokłócili się, dostali się do więzienia, uciekli i wreszcie brat Żyrofla sturczył się. Pakita uprawiała wszędzie swoje rzemiosło i niczego się nie mogła dorobić.
- Przewidywałem - rzekł Marcin do Kandyda że twoje dary niebawem się ulotnią i wtrącą ich jedynie w tym głębszą nędzę. Dławiliście się od milionów piastrów, ty i Kakambo, i nie jesteście szczęśliwsi niż brat Żyrofla i Pakita.
- Ha! ha! - rzekł Pangloss do Pakity - niebo sprowadza cię do nas. Biedne dziecko! czy ty wiesz, że kosztowałaś mnie koniuszek nosa, jedno oko i jedno ucho? Jak ty wyglądasz! ha! oto świat!
To nowe wydarzenie pobudziło ich do tym zawziętszego filozofowania.
Żył w sąsiedztwie sławny derwisz, który uchodził za największego filozofa w całej Turcji; udali się doń po radę. Pangloss ozwał się w imieniu wszystkich i tak przemówił:
- Mistrzu, przyszliśmy cię prosić, abyś nam powiedział, w jakim celu stworzono tak osobliwe zwierzę jak człowiek?
- W co ty się wtrącasz? - odparł derwisz - czy to do ciebie należy?
- Ale bo, wielebny ojcze - rzekł Kandyd - strasznie dużo jest zła na ziemi.
- I cóż to znaczy - odparł derwisz - wasze zło czy dobro? Kiedy jego wysokość wysyła okręt do Egiptu, zali kłopocze się to, czy myszy na statku mają wygodne pomieszczenie?
- Cóż zatem czynić? - rzekł Pangloss.
- Milczeć - odparł derwisz.
- Pochlebiam sobie - rzekł Pangloss - że będę mógł z tobą porozmawiać nieco o przy- czynach i skutkach, o najlepszym z możliwych światów, o pochodzeniu zła, o przyrodzie duszy i o praistniejącej harmonii.
Na te słowa derwisz zamknął im drzwi przed nosem.
Podczas tej rozmowy rozeszła się wieść, że uduszono właśnie w Konstantynopolu dwu wielkich wezyrów i muftego oraz wbito na pal licznych ich przyjaciół. Katastrofa ta narobiła na kilka godzin wielkiego hałasu. Wracając na folwarczek Pangloss, Kandyd i Marcin spotkali dobrego starca, który, siedząc przed domem, zażywał chłodu w cieniu drzew pomarańczowych. Pangloss, równie ciekawy jak skłonny do rozumowań, spytał staruszka, jak się nazywał mufty, którego właśnie uduszono.
- Nie wiem, dobry panie - odparł człeczyna - nigdy nie znałem imienia żadnego muftego ani wezyra. Nie wiem zgoła o tym wydarzeniu. Rozumiem, iż w ogólności ci, którzy trudnią się sprawami publicznymi, giną niekiedy nędznie i że zasługują na to; ale nie pytam nigdy o to, co się dzieje w Konstantynopolu; zadawalam się tym, iż posyłam tam na sprzedaż owoce z ogródka, który uprawiam.
Rzekłszy te słowa wprowadził cudzoziemców do zagrody; dwie córki i dwóch synów ze- rwało się na ich przyjęcie; podali im sorbety domowego wyrobu, kajmak zaprawny skórką kandyzowanego cedratu, pomarańcze, cytryny, limony, ananasy, daktyle, pistacje, przed- nią kawę mokka bez żadnej domieszki lichszego gatunku. Po czym córki dobrego muzułmanina napoiły wonnościami brody przybyszów.
- Musisz posiadać - rzekł Kandyd do Turka - rozległe i wspaniałe majętności?
- Tylko ten kawałek ogrodu; uprawiam go z dziećmi; praca oddala od nas trzy wielkie nie- dole: nudę, występek i ubóstwo.
Wracając na folwark Kandyd głęboko zastanawiał się nad słowami Turka, po czym rzekł:
- Zdaje mi się, że ten dobry starzec stworzył sobie los o wiele lepszy niż ci królowie, z którymi mieliśmy zaszczyt wieczerzać.
- Wielkości - rzekł Pangloss - są bardzo niebezpieczne wedle zgodnego sądu wszystkich filozofów; ostatecznie bowiem Eglon, król Moabitów, zginął zamordowany przez Aoda; Absalon powiesił się na własnych kudłach, przeszyty w dodatku trzema grotami; króla Nadaba, syna Jeroboama, zamordował Bassa; króla Elę - Zambri; Ochozjasza - Jechu; Atalie - Joad; królowie Joachim, Jechoniasz, Sedecjasz popadli w niewolę. Wiadomo wam, jak zginęli Krezus, Astiages, Dariusz, Dionizy z Syrakuz, Pyrrhus, Perseusz, Hannibal, Jugurta, Ariowist, Cezar, Pompejusz, Neron, Otto, Witeliusz, Domicjan, Ryszard II angielski, Edward II, Henryk IV, Ryszard III, Maria Stuart, Karol I, trzej Henrykowie francuscy, cesarz Henryk IV? Wiecie?...
- Wiem również - rzekł Kandyd - że trzeba uprawiać nasz ogródek.
- Masz słuszność - rzekł Pangloss - albowiem kiedy człowieka wprowadzono do ogrodów Edenu, umieszczono go tam ut operaretur eum (2) aby pracował; co dowodzi, że człowiek nie jest stworzony dla spoczynku.
- Pracujmy nie rozumując - rzekł Marcin - to jedyny sposób, aby życie uczynić znośnym. Cała gromadka dostroiła się do tego chwalebnego zamiaru; każdy zaczął rozwijać swe talenty. Mały kawałek ziemi przyniósł nadspodziewany dochód. Kunegunda była po prawdzie bardzo brzydka, ale stała się doskonałą gospodynią; Pakita haftowała, stara krzątała się koło bielizny. Nawet brat Żyrofla nie jadł darmo chleba; wykształcił się na doskonałe- go stolarza, a nawet stał się uczciwym człowiekiem; Pangloss zaś powiadał niekiedy do Kandyda:
- Wszystkie wydarzenia wiążą się z sobą na tym najlepszym z możebnych światów; ostatecz- nie, gdyby cię nie wykopano z zamku nogą za afekt do panny Kunegundy, gdybyś nie popadł w ręce inkwizycji, nie zwędrował pieszo Ameryki, nie postradał wszystkich baranów z krainy Eldorado, nie jadłbyś teraz tutaj kandyzowanych cedratów i pistacji.
- Masz słuszność - odparł Kandyd - ale trzeba uprawiać nasz ogródek.
1 Żółta koszula wymalowana w diabły i płomienie, w którą ubierano ofiary inkwizycji idące na stos.
2 Aluzja do słów Pisma Św.: Ut operaretur et custediret illum - "Wziął tedy Pan Bóg człowieka i posadził go w Raju rozkoszy, aby sprawował i strzegł go." (Gen II.15)
Przekład Tadeusz Boy-Żeleński
Kandyd - opis
Kandyd jest najbardziej błyskotliwą spośród powiastek Woltera, autor krytykuje w niej optymizm niemieckiego filozofa Leibniza (który w wydanej w 1710 roku Teodycei głosił, iż świat stworzony przez Boga jest najlepszym z możliwych światów). Bohaterem powiastki jest młody człowiek, w pełni zasługujący na swoje imię (candide znaczy po francusku prostoduszny, naiwny). Uważa on, że na tym najlepszym ze światów wszystko dzieje się jak najpomyślniej, które to przekonanie wpoił mu jego nauczyciel Pangloss, zajmujący się jego wychowaniem w zamku barona Thunder-ten-tronckh. Wolter zabawia czytelnika i samego siebie, prowadząc Kandyda przez świat i wystawiając na próby jego niezachwianą wiarę.
Wygnany z najpiękniejszego z zamków za próbę pocałowania Kunegundy, córki barona, Kandyd zostaje siła wcielony do armii Bułgarów, by wziąć udział w bitwie, która okazuje się być "heroiczną jatką". Po ucieczce do Holandii spotyka zmuszonego do żebraniny Panglossa, dowiaduje się od niego o masakrze zamku barona. Wyjeżdżają obaj do Portugalii, gdzie, cudem uniknąwszy śmierci w trzęsieniu ziemi, wpadają w ręce inkwizycji. Niezwykłym zrządzeniem losu odnajduje Kunegundę, którą życie zmusiło do dzielenia wdzięków między żydowskiego bankiera a Wielkiego Inkwizytora - Kandyd zabija obu rywali i wraz z ukochaną wypływa do Ameryki Południowej, gdzie znów zostanie z nią rozdzielony.
Trafia tam do Eldorado, utopijnego raju równości, gdzie wszelkich bogactw jest pod dostatkiem dla każde- go, więc są w ogólnej u wszystkich pogardzie. Nie może wyjść z podziwu dla tej niezwykłej krainy, opuszcza ją jednak, pragnie bowiem być bogaty we własnym kraju, dzięki zabranym przez siebie skarbom. Po drodze doświadcza najróżniejszych okropieństw zgotowanych mu przez życie: grabieży, ataku piratów, niewolnictwa. Umęczony życiem, ograbiony z bogactw, szuka pocieszenia w towarzystwie starego, doświadczonego przez los, uczonego Marcina, wspólnie rozważają problemy dobra, zła i Opatrzności. Razem wracają do Europy.
Kandyd odnajduje Kunegundę w Konstantynopolu, gdzie dzięki ostatnim diamentom z Eldorado osiedla się wraz innymi bohaterami tej opowieści. Wszystkie te przygody pozbawiły Kandy- da złudzeń do świata. Bierze przykład z pewnego tureckiego starca, zajmującego się niewielką posiadłością, i mówi, iż "trzeba uprawiać nasz ogródek" - on sam, a także jego towarzysze, odkrywają wartość pracy i płynącą z niej zachętę do działania, szczególnie w zakresie tego, co jest możliwe.