2 września. (Niedziela.) Dziewki nasze siedziały do późna w nocy, aby przygotować wszystko dla dzisiejszych gości, a jedna z nich, Jane, około 3 nad ranem nuże nas wołać, że wielki pożar widać w Mieście. Tedy wstałem i oblókłszy się w nocny przyodziewek, poszedłem do jej okna i zdało mi się, że to gdzieś na tyłach ulicy Mark Lane, a nie będąc zwyczajny takich pożarów, jakie się potem okazały, mniemałem, że to dosyć daleko; tedy wróciłem do łóżka i zasnąłem.
Około 7 wstałem, aby się ubrać, i wyjrzałem przez okno, i zobaczyłem ogień mniejszy niż był przedtem, i dalszy, za czym poszedłem do mojego nowego gabinetu, by po wczorajszym sprzątaniu ułożyć wszystko na miejscu. Ale wnet przyszła Jane i mówi mi, że słychać, jakoby 300 domów spłonęło tej nocy od pożarów, któreśmy byli widzieli; i że teraz pali się cała Fish Street aż do Londyńskiego Mostu. Tedy zebrałem się natychmiast i poszedłem do Tower, i tam wdrapałem się na najwyższe miejsce, i stamtąd ujrzałem domy po tej stronie mostu wszystkie w płomieniach i olbrzymi pożar z obu stron mostu.
Tedy zeszedłem z sercem pełnym troski do komendanta Tower, który powiedział mi, że pożar zaczął się nad ranem w domu królewskiego piekarza na Pudding Lane i że strawił już kościół Św. Magnusa i większość Fish Street. Zeszedłem na wybrzeże i nająwszy czółno popłynąłem do mostu, i tam oglądałem to opłakane widowisko. [...]
Wszyscy usiłowali ratować swoje dobro: biedni ludzie trzymali się domów, aż póki nie zajęły się ogniem, a wtedy rzucali się do czółen albo tłoczyli się biegając od jednych schodów nad Rzeką do drugich. I biednie, którem widział, jak wzdragając się porzucić domy krążyły koło balkonów i okien tak długo, aż popadały opaliwszy sobie skrzydła. Postawszy tak z godzinę i napatrzywszy się szalejącego ognia, a nie widząc dokoła nikogo, kto starałby się go ugasić, tylko wszystkich łapiących, co mieli dobytku pod ręką, i zostawiających resztę na pastwę pożaru, i widząc ogień już w Steel Yard i że wiatr bardzo silny przerzuca płomienie ku Śródmieściu, i że wszystko po tak długiej suszy okazuje się palne, nawet same kamienie kościołów, i widząc m.in. biedną dzwonnicę Św. Wawrzyńca, koło której cudna pani Horsley mieszkała, jak zająwszy się od szczytu wnet objęta płomieniami zawaliła się - pośpieszyłem do Whitehall i tam do gabinetu Króla, gdzie zaraz wszyscy do mnie i zdałem im sprawę o rzeczy, i przeraziłem ich, i zaraz posłano z tym do Króla. A zaś wnet byłem przed oblicze Króla wezwany i powiedziałem Królowi i księciu Yorku, com widział, i że o ile Jego Królewska Mość nie rozkaże burzyć domów, to nic nie powstrzyma szerzenia się pożaru. Zdawali się być bardzo poruszeni... [...]
[...] poszedłem do domu oglądając po drodze ludzi prawie oszalałych, a nigdzie żadną miarą nie przedsiębrano jakichś środków dla przytłumienia pożaru. Domy też tu wszędzie gęsto tak stoją i pełno palnych materyj, jako to smoły i dziegciu w ulicach nad Tamizą; i domy towarowe z olejami, z winem, gorzałką i innymi rzeczami. Było już koło 12, tedy do domu, gdzie zastałem już zaproszonych na dzisiaj gości. [...]
...byliśmy wszyscy w wielkim pomieszaniu i zatroskaniu z przyczyny pożaru, o którym ani wiemy, co myśleć. Ale obiad mieliśmy nadzwyczaj dobry i było nam wesoło, jak tylko w takim czasie być mogło. Zaraz po obiedzie ja i państwo Moone wyszliśmy i chodziliśmy po mieście; w ulicach nic tylko pełno ludzi, koni, wozów napełnionych wszelakim dobytkiem, gotowych lecieć jeden przez drugi, by przewozić dobro ludzkie z domów strawionych ogniem - w inne. Teraz wywożą wszystko z Canning Street (która rano przyjęła była dobytek z innych ulic) na Lumbard Street i dalej. Doszliśmy do Św. Pawła, stamtąd Moone z żoną do domu, a ja do przystani Św. Pawła.
Nająłem tam czółno i to w dół, to w górę od mostu przypatrując się pożarowi, który szalał i szerzył się, i przytłumić go zdawało się niepodobieństwem. Spotkałem barkę z Królem i księciem Yorku i z nimi do Queenshithe, gdzie wezwali do siebie sir Ryszarda Browne’a. Jedyny rozkaz, jaki wydali, to aby spiesznie burzyć domy poniżej mostu wzdłuż wybrzeża, lecz niewiele było i mogło być zdziałane, gdyż ogień się za szybko na te domy przerzucał. Rzeka pełna czółen wiozących ludzki dobytek, a wiele cennych rzeczy pływało po wodzie, alem spostrzegł, że na co trzeciej bez mała szkucie albo łodzi pośród innych sprzętów domowych wirginał*. Napatrzywszy się tego do woli - do parku St. James, gdzie wedle umowy żonę z Creedem, Woodem i jego żoną i siedliśmy do mego czółna i znów dalej to w dół, to w górę Rzeki ku pożarowi, ktoś stał, a wiatr był wielki. I tak blisko byliśmy ognia, jak tylko pozwalał, a płynąc pod wiatr, o małośmy lic nie popiekli od deszczu iskier, tak zaiste, jak zapalały się od tych iskier i strzępów ognia domy po trzy, po cztery, ba, po pięć i sześć, jeden za drugim. Kiedy nie mogliśmy już wytrwać na wodzie, weszliśmy do małej piwiarni na Strandzie naprzeciw ,,Trzech Żurawi" i tam siedzieliśmy prawie do zmroku, i widzieliśmy, jak pożary wzmagały, a gdy się ściemniło, pokazywało się ich coraz więcej a więcej w zaułkach i na dzwonnicach, i między domy a kościoły; tak daleko, jak okiem sięgniesz, aż po wzgórza Śródmieścia, wszędzie najokrutniejszy, złośliwy, krwawy płomień, ani podobny pięknym, płomykom zwyczajnego ognia.
Zostaliśmy tam, aż się ściemniło, i widzieliśmy pożar jak jedno wielkie sklepienie sięgające na tamtą stronę Rzeki i łukiem rozpostarte wyniosłością na jaką milę długości; na płacz mi się zbierało, gdym to widział. Kościoły, domy, wszystko paliło się po społu; i przeraźliwy huk, jaki się w tych płomieniach rozlegał, i trzask, wokół domów! Z ciężkim więc sercem do domu, a tam zastaliśmy wszystkich rozprawiających i lamentujących nad tą pożogą. [...] 22 kwietnia. Wróciwszy późno do domu z urzędu nie zastałem żony, co mnie zgryzło; wyjechała była do miasta z panem Batelier i wróciła dopiero o dziesiątej wieczór. To mnie tak struło, że z sercem zranionym leżałem i do pierwszej w nocy nie mogąc zasnąć.
23 kwietnia. Wstałem nic nie gadając do żony, ale mnie zatrzymała przed wyjściem i po niedużych gniewach opowiedziała mi, jak spędziła wczorajszy wieczór z panem Batelier i jego bogdanką, oglądając przedstawienie w szkole aktorów na Lincoln’s Inn Fields. Tedy znów się uspokoiłem i w południe spotkaliśmy się z żoną w mieście, i do "Cocke’a" na obiad, a potem do Królewskiego Teatru na sztukę Księżniczka z wyspy albo szczodry Portugalczyk, która coraz bardziej a bardziej mi się podoba za każdym razem, gdy ją widzę. W teatrze spotkaliśmy trafem pana Sheresa i nic mogę czuć nic innego, tylko rozdrażnienie, że moja żona z taką rozkoszą widzi go i z nim rozmawia. Mimo to wzięliśmy go do miasta i pomógł mi wybrać kamlot i kwiaciatą taftę na moje letnie ubranie.
24 kwietnia. Pan Sheres u nas na obiedzie i moja żona, co mnie trapi, bardzo się stara, żeby miał dobry obiad, wszelako nie widzę przyczyny, iżbym się tym frasował, jako że jest on bardzo ludzkim i godnym człowiekiem, tylko że to wszystko zdaje się wskazywać na niejakie lekceważenie mojej osoby. Do Królewskiego Teatru na sztukę lorda Orrery Generał, dobra sztuka, którą lubię; potem jeszcze do urzędu, a wieczorem Lead, który ma sklep z maskami, przyniósł mi rodzaj daszka nad oczy, do którego przytroczył ową tubę z papieru, przez którą czytam.
* jeden z przodków pianina, przenośny klawiszowy instrument muzyczny
Przekład Maria Dąbrowska