Reklama

FRANCISZEK BOHOMOLEC – DOKONIANIA

Franciszek Bohomolec (1720-84), to jezuita, który swoją twórczością świetnie ilustrował reformy zachodzące w obrębie zakonu w latach 50. XVIII stulecia. Reformy te dotknąć musiały także repertuaru granego na scenach jezuickich kolegiów, co Bohomolec skrzętnie wykorzystywał, stosując metodę „polonizowania” parafrazowanych przez siebie najczęściej z łaciny lub francuskiego utworów komediowych. Tego rodzaju działania współgrały zresztą z aktywnym uczestnictwem późniejszego autora Małżeństwa z kalendarza w trwającej wówczas dyskusji na temat ważności języka narodowego. W tym samym czasie napisał on bowiem Rozmowę o języku polskim (1758), tekst wpisany w konwencję dialogów zmarłych, mający w zamiarze ośmieszenie maniery nadużywania łaciny przez piszących Polaków. Uczestnikami owej, prowadzonej na Polach Elizejskich, rozmowy są Jan Kochanowski, Samuel Twardowski ze Skrzypny (twórca Dafnis i Nadobnej Paskwaliny, XVII-wiecznych romansów wierszowanych) i niejaki Makaroński, dopiero co przewieziony przez Charona na drugi brzeg Styksu, przepytywany przez obu poetów na temat stanu spraw w ojczyźnie. Konwersacja, w którą się wsłuchujemy, nie tylko obnaża braki w wykształceniu nowo-modnego gościa, nieumiejętnie pokrywane zbytecznym makaronizmów zażywaniem, ale też przynosi jednoznaczne w wymowie, włożone w usta Kochanowskiego, sądy: Taki sposób mówienia, jakiego ty zażywasz, nie powinien się podobać ludziom uczonym. Wszak ci to grunt i początek nauk jest umieć dobrze język ojczysty. Nadzieja mistrza Jana, że wkrótce Polacy tej niechwalebnej żebraniny poprzestaną, staje się uzasadniona, kiedy w relacji strofowanego przezeń rozmówcy pojawia się informacja, jakoby wielu panów polskich poczęło się z wielkim sercem ku naukom i ludziom uczonym oświadczać.

Reklama

Tak oto przemyca autor opinie o dokonujących się w rodzimej kulturze, między innymi za sprawą Załuskich (dwóch i nauką, i cnotą, i honorami dystyngowanych prałatów), oświeceniowych w swej istocie przemianach. Konwiktowe, szkolne komedie Bohomolca, podobnie jak i późniejsze, publikowane i wystawiane już w czasach stanisławowskich komedie na teatrum, pisane były prozą, co różniło je choćby od dramatycznych utworów Rzewuskiego i przyczyniło się w jakimś stopniu do ukształtowania niespotykanego wcześniej w polskich sztukach – szczególnie podkreślanego dziś przez badaczy – dialogowego realizmu tychże. Zasługuje to na uwagę tym bardziej, że dokonywane przez pisarza na potrzeby jezuickiej sceny spolszczenia tekstów obcych musiały baczyć na narzucone specyfiką zakonnego teatru obyczajowe ograniczenia, związane na przykład z niemożnością uwzględniania postaci kobiecych. Nie przyzwyczajeni do osób białogłowskich […] miejsca im na naszych teatrach nie dajemy – pisał Bohomolec w przedmowie, tłumacząc się z usterek swoich teatralnych zabawek. Dla równowagi dodawał jednak od razu, że przed nim przerabianych komedii żaden jeszcze podobno Polak ojczystym językiem nie wydał. Co najistotniejsze, już wówczas autor czerpiących z tradycji commedia dell’arte sztuk o Figlackim (np. Figlacki, polityk teraźniejszej mody), protoplaście fircyków, ośmieszanych niemiłosiernie przez literaturę oświecenia – miał świadomość celu podjętej przez siebie pracy. Na śmiech podając, poprawiać złe obyczaje – tak widział zadania stojące przed jego utworami, które z natury swej i ucieszyć czytającego, i oświecić mogły.

To ostatnie znamionowało publiczną działalność Bohomolca od początku, z wyjątkową intensywnością ujawniając się w latach 60., kiedy to stał się jedną z głównych postaci „Monitora”, a jednocześnie zasilał swoimi komediami repertuar świeżo z królewskiej inicjatywy otwartego (1765) Teatru Narodowego. Ścisły związek pomiędzy obiema tymi formami aktywności pisarza-redaktora dobrze obrazuje jednoaktówka Monitor (1767), demaskują ca myślowe ubóstwo i kulturową zaściankowość szlachty, ukazanej tutaj poprzez stereotyp rozmaitych Łakomskich i Pieniackich, domagających się nawet w pewnym momencie ucięcia [Monitorowi] palców, żeby więcej już pisać nie mógł. Zgodnie z zasadą wyłuszczoną we wprowadzeniu do zbiorowego wydania swoich tekstów (1767, a więc w roku pierwszego, spowodowanego wypadkami politycznymi, zamknięcia teatru), mówiącą, iż częstokroć jedna komedia prędzej człowieka oświeci niż wielkie tomy nauk moralnych, Bohomolec pisał wówczas utwory nie ukrywające dydaktycznych ambicji ich autora. Reprezentatywnym dla nich pozostaje Małżeństwo z kalendarza (1766), historia przynosząca czytelny, dwubiegunowy obraz świata, wzmocniony jeszcze mówiącym nazewnictwem postaci. Po jednej stronie sytuuje się tam mianowicie żyjący przesądami i uprzedzeniami Staruszkiewicz, po drugiej zaś starający się o rękę jego córki cudzoziemiec o imieniu Ernest, człowiek poczciwy, rzetelny i uczony, ale nie szlachcic, co degraduje go w oczach przyszłego teścia, który sprzyjać zaczyna tym samym swojskiemu frantowi – Marnotrawskiemu. W finale przymioty kochanego przez pannę młodą Ernesta przezwyciężają bariery stanowe, a sarmackie fobie Staruszkiewicza ustępują uczciwej ocenie obyczajów […] prawdziwą mających zaletę. W taki sposób dokonuje się nobilitacja nowego porządku, odrzucającego tyleż samą irracjonalność, co konkretną obyczajowość świata kontuszy. A że – jak to bez ogródek określił Wacław Borowy – akcja tych komedii jest urobiona według jednego kopyta, to poniekąd zrozumiałe, zważywszy na fakt, iż ideologiczna ofensywa oświeconych teatrowi wyznaczała fundamentalną rolę w krzewieniu myślowej „pełnoletniości”. Autor Pana dobrego wiedział, że przesadne komplikowanie komediowej intrygi mogłoby się z takimi zamiarami kłócić, czyniąc kolejne utwory niezrozumiałymi lub, co gorsza, dwuznacznymi. Mimo to porównanie z Rzewuskim w zakresie kreowania dramatycznej konstrukcji dzieła wypada zdecydowanie na jego korzyść.

Franciszek Bohomolec wydaje się, obok Stanisława Konarskiego i Józefa Andrzeja Załuskiego (pod jego patronatem opracował zresztą Zbiór dziejopisów polskich, 1764-68) tą postacią polskiej kultury, w której literackim życiorysie szczególnie jaskrawo uwidacznia się płynne przejście piśmiennictwa saskiego w czasy mające we wszystkich właściwie dziedzinach życia stać się egzemplifikacją „wieku rozumu” w Polsce – czasy symbolizowane pano-waniem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nastanie okresu stanisławowskiego nie mogło powstrzymać wprawdzie od razu wystąpień epigonów barokowej wyobraźni, takich jak ksiądz Józef Baka (Uwagi rzeczy ostatecznych i złości grzechowej, 1766) czy Konstancja Benisławska (Pieśń sobie śpiewana, 1776), w stosunkowo szybkim czasie skutkowało jednak intelektualnym, ale także instytucjonalnym okrzepnięciem formacji oświeceniowej. Wchodziła ona u nas w fazę dojrzałości, o tyle przyśpieszonej, że anarchizacja kraju i uzależnianie jego suwerenności od rosyjsko-pruskiej dyplomacji czyniły przeobrażenia w mentalności Polaków potrzebą chwili.



Encyklopedia Internautica
Reklama
Reklama
Reklama