Bohater powieści Wiesława Myśliwskiego Nagi sad.
Biedny, niepiśmienny chłop, który wszystkie swoje marzenia o poprawie doli ulokował w synu. Chciał, by ten nie tylko umiał czytać i pisać, ale by także rozumiał najtrudniejsze książki. Długo oczekiwane narodziny syna czynią go niezwykle szczęśliwym. Kiedy wkrótce potem syn zachorował na koklusz i nikt już nie dawał wiary, że przeżyje, jeden tylko ojciec nie stracił nadziei i nawet nie pozwolił ochrzcić dziecka, bo to oznaczałoby jego zdaniem zgodę na śmierć. Kiedy więc ktoś doradził mu, by matka wzięła syna na ręce i nie oddając nikomu przeszła przez dziewięć mostów, chwycił się tego pomysłu jak ostatniej deski ratunku. Kilka osób zaofiarowało się iść z ojcem i matką. Wyruszyli wczesnym rankiem.
Dzień był upalny i z każdym krokiem szło się coraz ciężej. I mosty były rzadziej rozsiane po drodze, niż przypuszczali. Gdy matka zaczęła tracić siły, ojciec smagał ją witką po nogach, by zmusić ją do jeszcze większego wysiłku. Szedł rozpostarty nad matką z tym żywym jak gadzina kijem w dłoni i ciął, kiedy zobaczył jej ręce choć trochę opuszczone al- bo mu się opadłe zwidziały. A gdy o zmroku doszli już do ostatniego, dziewiątego mostu, ojciec wyjął matce syna z rąk i oddał ludziom, a sam prawie nieżywą wziął matkę na ręce i niósł ją z powrotem do domu przez całą noc. I widzieli ludzie, że płakał. Potem trapił się ciągle, że jego syn jest jakiś słabowity: wiatr jest mu wrogiem, słońce mu nie służy, a jak krowa mu z pastwiska ucieknie, to siądzie i płacze.
Oszczędzał więc syna w pracach gospodarskich i przysposabiał go do innego, lżejszego życia. Kiedy nadeszła odpowiednia pora, posłał go do miasta na nauki, a w dniu, gdy syn je ukończył, taka duma i radość go rozpierały, że zajechał pod szkołę wozem zaprzężonym w wypożyczonego ze dworu, najpiękniejszego konia dziedzica. Całe jego życie przepełnione było cichą miłością do syna.
Tęsknota za jedynakiem była czasem tak dojmująca, że rzucał robotę w polu i szedł pod szkołę, gdzie uczył jego syn, siadał na stercie gruzu i czekał, aż syn skończy pracę i będzie mógł go zobaczyć jeszcze przed jego powrotem do domu. Śmierć matki niewiele zmieniła w życiu ojca i syna. Obydwaj udawali przed sobą, że ona jeszcze żyje, tylko wyszła na chwilę z chałupy i zaraz wróci. Dużo bardziej dotkliwa dla syna była śmierć ojca, która wypadła w czas wielkiej suszy. Odprowadzała ojca cała wieś i nikt nie żałował ani śpiewu, ani płaczu, ani zmartwienia za trumną, bo każdy nie tyle żałował jego śmierci, ile użalał się nad sobą i swoją nędzą.